czwartek, 20 listopada 2014

Dąs czy wąs?

Ostatnimi czasy niektóre akcje charytatywne dzięki globalizacji znacznie poszerzają pole oddziaływania, rosnąc w siłę niczym lawina i zamieniając się w internetowy mem. Zanim współ-internauci zaczęli oblewać się wiadrami lodowatozimnej wody w ramach Ice Bucket Challenge, pojawił się Movember, czyli listopadowe - jak to ujęła z typową dla siebie elegancją redakcja portalu Interia.pl - "zapuszczanie wąsów dla jaj". :] A mówiąc językiem bardziej cywilizowanym: akcja, mająca na celu zwrócenie uwagi na problem walki z rakiem prostaty, drugim najczęściej występującym nowotworem złośliwym.

Pomysł był prosty: według statystyk mężczyźni dbają o swoje zdrowie w mniejszym stopniu, niż kobiety. Wtłaczany w głowy od najmłodszych lat stereotyp macho nakazuje części z nich ignorować drobne, choć nawracające, bóle czy zmiany skórne. Bo prawdziwy facet się z sobą nie cacka. Prawdziwy facet trafia do lekarza, kiedy jest już za późno na efektywne leczenie.
Prawdziwy facet choruje i umiera, ponieważ boi się przyznać, że był na tyle mało męski, aby zauważyć w swoim ciele oznaki niebezpieczeństwa i skutecznie je pokonać.

Więc jak w ogóle walczyć z tak skutecznym klinczem emocjonalnym?
Podstępem. ;)

W stereotyp uderzając innym stereotypem, równie chwytliwym.


O ile nie każdy mężczyzna zniesie spokojnie podejrzenia o bycie przeczulonym na własnym punkcie gogusiem bez charakteru (że o aluzjach na temat orientacji seksualnej ledwie wspomnę), to już większość z nich lubi myśleć o sobie jako o dżentelmenie. W końcu bycie szarmanckim mężczyzną starej daty, otwierającym przed kobietami drzwi i całującym je po rękach, eleganckim oraz obytym w świecie, jest równie kuszącym sposobem samookreślenia.

Dżentelmen dba o ten kawałek świata, który uważa za własny: o własną rodzinę i otoczenie, ich bezpieczeństwo oraz godną przyszłość. Dżentelmen uważa też, że jego wygląd zewnętrzny winien stanowić wizytówkę pięknego, dopracowanego w szczegółach wnętrza. Dlatego właśnie regularnie odwiedza fryzjera (lub cyrulika ;) ), nosi się elegancko ale bez krzykliwej ostentacji, ceni dopasowane garnitury z naturalnych tkanin i nawet na porannym spacerze z psem pod żadnym pozorem nie pokazuje się w brudnych butach. :) Mierzi go myśl, że ktoś na podstawie jego nieschludnego wyglądu i zachowania mógłby wyciągnąć niewłaściwe wnioski odnośnie braku kultury osobistej i kontroli nad własnym życiem; gdyż samo takie spostrzeżenie, jeżeli ktoś już je poczynił, mogłoby być okazać się prawdziwe. Wtedy świadczyłoby o moralnym i społecznym upadku dżentelmena a także kompletnej rozsypce jego kawałka rzeczywistości.

Właśnie dlatego dżentelmen powinien o siebie dbać, nie tylko o wygląd zewnętrzny ale również o jak najlepszą kondycję i zdrowie w idealnym stanie. Ponieważ w zdrowym ciele zdrowy duch!


Prawda, że to dużo ciekawsza retoryka, niż medyczna ignorancja typowego macho? ;]

Mit klasycznego, dziewiętnastowiecznego dżentelmena w służbie zdrowiu jego prawnuków. :) Tak rozumiem ideę fundacji i ruchu Movember.


I stąd wywiodłam skojarzenie listopadowej wąsatości z nowoczesnymi dżentelmenami, renesansem zawodu golibrody [niejaki Nergal też coś o tym wie ;) ], klasyczną elegancją w dwudziestopierwowiecznym wydaniu a także - co za niespodzianka! - z perfumami. Takimi, które "barber shops" czy "male grooming salons" mają w podstawowym garniturze swoich genów, przynajmniej według marketingowców producenta. ;)
(Języka angielskiego też nie użyłam przypadkowo. :D )

Bayolea marki Penhaligon's, wskrzeszona po latach angielska klasyka.
Chociaż, skądinąd słusznie, skierowana przede wszystkim do mężczyzn, ciekawa i warta uwagi również na skórze kobiecej. Na własnym przykładzie opiszę Wam w skrócie, dlaczego.


Przede wszystkim jest to ten rodzaj pachnidła, któremu nie sposób się oprzeć, gdyż jest po prostu świetne. Za dobre, aby je ignorować. :)
Sprytnie rozegrane między najklasyczniejszymi z klasycznych akordów męskiego perfumiarstwa; tak, że ciesząc się wonią Bayolei na ciele, nawet nie zdążyłam nabiedzić się nad własną niechęcią wobec nut świeżo-cytrusowych. Myśl o ewentualnej "niestosowności" tego paprociowca w zetknięciu z kobiecością ni przez moment nie postała w mojej głowie [choć uczciwie muszę przyznać, że ona w ogóle pojawia się w mojej głowie niezwykle rzadko, w przypadku perfum właściwie nigdy]. Tym zapachem trzeba się po prostu cieszyć, chłonąć go zmysłem powonienia i umysłem jednocześnie. Można zarówno analizować na chłodno, jak i zwyczajnie czuć; wszak obie postawy w tym konkretnym przypadku okazują się równie zrozumiałe. I to na kilku poziomach.

Perfumowy fascynat podejdzie doń z całym bagażem olfaktorycznych doświadczeń, setkami przewąchanych wód, dziesiątkami przeczytanych książek czy obejrzanych filmów, tysiącami rozmów na żywo i online, podziwiając twórcze napięcie pomiędzy ewidentnym hołdem dla Perfumowych Legend a praktycznym z handlowego punktu widzenia, nowoczesnym sposobem rozwoju pachnidła. Amator doceni klasyczny bukiet oraz nienachalną projekcję czy wszechstronność mieszanki, pozwalającą dopasować ją do najróżniejszych okazji. Osoba olfaktorycznie obojętna natomiast będzie używać Bayolei "bo tak", być może "bo wypada" a "ludzie ją chwalą". Każdy będzie zadowolony z wyboru. :D

I każdy doświadczy zbliżonego rozwoju omawianej kompozycji: od orzeźwiającego, niesłodkiego i stonowanego otwarcia, przez dystyngowane przyprawy i suche zioła w sercu po zamsz, płynnie przemieszczający się wśród dojrzałych akordów i ostatecznie ewoluujący w drzewno-paczulowo-mszystą bazę, głęboką, suchą oraz ożywczą. Chemia i składniki naturalne przenikają się wzajemnie, uzupełniają i wyjaśniają w jednych miejscach, inne pozostawiając dyskretnie niedopowiedzianymi.
To ciekawe, jak woń równie bogata i skomplikowana może w dalszym ciągu pozostawać czystą, stonowaną i godzącą się na uświęcone tradycją, podrzędne miejsce w stosunkach perfumowo-ludzkich. ;) Przy czym "podrzędne" nie znaczy wcale "słabe" bądź "degradujące"; to po prostu klasyczna, staromodna hierarchia wartości, siła znająca swego zwierzchnika.

Jeżeli więc pociągniemy dalej analogię ze wstępu zauważymy, iż ciało to zewnętrzna forma dla ludzkiej duszy, jej wizytówka. Choć dusza od niego zależy, bez niej zmarniałoby nieporównanie szybciej. Jedno i drugie jest silne wtedy, kiedy umieją harmonijnie współpracować. Co tyczy się zarówno ludzkiego zdrowia, jak i perfum. :)
Panowie, badajcie się!


Rok produkcji i nos: 2014, Mike Parrot

Przeznaczenie: zapach stworzony dla mężczyzn ale, jak już wspomniałam w recenzji, bardzo wdzięczny także na skórze kobiet. W obu przypadkach zaś wyrazisty w kontakcie bezpośrednim ale z daleka dyskretny, emanujący dyskretnie na otoczenie uperfumowanej osoby i występujący pod postacią delikatnej aury. W miarę upływu czasu oczywiście coraz bliższy ciału.
Na dosłownie wszystkie okazje, pory dnia czy roku. W swojej uniwersalności przypominający takie współczesne perfumy, jak Aventus marki Creed czy Juniper Sling tegoż Penhaligon's. [Londyńczycy ewidentnie wiedzą, jak stworzyć klasyka pożądanego przez tysiące mężczyzn. ;) ]

Trwałość: siedem do dziesięciu godzin wyraźnej projekcji oraz drugie tyle stopniowego wyciszania

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: trawa cytrynowa, mandarynka, tangerynka
Nuta serca: neroli, czarny pieprz, lawenda, kardamon
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno cedrowe, akord ambrowy, paczuli, naturalny mech dębowy, piżmo
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Trzy (a właściwie sześć) pierwszych ilustracji pochodzi z sesji zdjęciowej poświęconej Movembrowi, zrealizowanej przez kanadyjskie Studio 1079 i zaczerpnęłam je bezpośrednio ze strony atelier. Autorką fotografii jest Rita Steenssens.

1 komentarz:

  1. Ladny zapach, ale bardzo delikatny i z nikla zywotnoscia.

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )